piątek, 14 lutego 2014

Walę tynki w Walentynki

Na specjalną prośbę mojej ukochanej cioci Roxy (młodszej ode mnie, ale co tam xD) napisałam dodatek Walentynkowy. Zupełnie nie miałam na niego pomysłu, więc... No kuźwa, to jest jakieś dziwne. Huehuehuehuehue :D
Dobra tam, walić to! A raczej walić tynki. B|

Przed Wami kilka pojebanych historii, między innymi o tym, jak pan Steven Adler spędził kiedyś Walentynki oraz jak przebiegł koncert Death w Seattle 14 lutego (wątpię, że taki był, no ale no... Nawet jak był, to nie TAKI xD).


   Dawno dawno temu... No dobra, bez przesady. Wcale nie tak dawno, bo w roku 1982 w małej, malowniczej miejscowości o nazwie Los Angeles żyło sobie od cholery dziwnych ludzi. Poza tymi dziwnymi, byli też mniej dziwni i zdziwniali do reszty. A gdzieś tam, na tamtej ulicy... Albo w sumie może innej. Kurwa, nie pamiętam. No gdzieś tam stałem ja, ściślej mówiąc to pod sklepem. Tak, pod monopolowym. Wiatr seksownie rozwiewał mi włosy, a przynajmniej tak mi się zdawało. Dookoła mnie tysiące serduszek. Słodko. Zbliżał się Dzień Świętego Walentego. Z tejże okazji udałem się na obchód sklepów spożywczych i skorzystałem z promocji na lizaki i czekolady. Została mi nawet kasa na wódkę. Jako że byłem za młody, żeby samemu ją sobie kupić, zaczaiłem się pod tym monopolowym i czekałem na jakiegoś przyjaznego typa, który byłby skłonny to dla mnie zrobić. Mijały długie sekundy... W końcu zdałem sobie sprawę, że chce mi się sikać, więc wcisnąłem się między budynki, aby... Jakby to ładnie ująć... Nie wiem, pieprzyć to. Poszedłem się odlać. Poczułem niesamowitą ulgę i byłem gotów przestać pod tym sklepem kolejne długie sekundy. Na szczęście nie było to konieczne, bo akurat zauważyłem swojego kumpla z ulicy - Danny'ego. Katana, rurki, białe adidaski, rozpuszczone długie włosie i zalany, ale mimo wszystko całkiem niezły ryj.
   - Czee, stary! - poklepał mnie po ramieniu. - Co ty tu tak sam stoisz? Rozejrzyj się... Miłość, kurna, miłość... Rzygam tą całą atmosferą. Ty też singiel, nie? Walentynki spędzasz samotnie? Nie martw się, w inne dni też cię nikt nie kocha, takie życie. Wódka zawsze rozumie, nie? - mrugnął do mnie, szczerząc zęby.
   - Taa, w tej sprawie tu stoję. Może złożymy się na flaszkę czy dwie i pójdziemy je gdzieś opróżnić, co? - zaproponowałem z uśmiechem.
   Pomysł mu się spodobał. Danny zawsze był chętny do picia. Zaprosił mnie na imprezę z okazji święta zakochanych, która miała odbyć się na drugi dzień. No czyli w Walentynki, nie? Zero miłości, tylko alkohol, narkotyki, dobra muzyka i seks bez zobowiązań. To lubię, więc się zgodziłem bez zastanowienia.

~*~

   Zapukałem do drzwi Danny'ego. Czekałem kilka chwil, po czym mocno walnąłem się z dłoni w czoło. Muzykę dobiegającą ze środka słychać na pół osiedla, a oni akurat usłyszą, jak pukam. Otworzyłem drzwi z impetem, prawie zabijając dziewczynę, stojącą obok nich. Grzecznie przeprosiłem i udałem się na obchód domu, żeby obczaić co i jak. Dużo alkoholu. Dużo półnagich kobiet, pewnie dziwki. Poszedłem do salonu i usiadłem w fotelu, po drodze zabierając flaszkę wódki. Obok mnie sączyła drinka całkiem urocza dziewoja w spodniach i koszulce Motorhead. Czyli nie dziwka. Czarne włosy co jakiś czas opadały jej na twarz. Ale cóż to była za laska! Wstałem i podszedłem do niej, mijając ową czarnowłosą... Myśleliście, że o niej mówiłem? Ha, nie! Kawałek za nią siedziała śliczna ruda dziwka, musiałem ją mieć. Stanąłem przed nią i zastanawiałem się, jak zagadać. Ona również piła, a może raczej łoiła drinka. 
   - Walisz drinki w Walentynki? - zapytałem.
   Próbowałem się oprzeć seksownie o stół, ale niestety ten trochę mi odjechał i przyjebał w ścianę. Cóż... Wszyscy skupili swoją uwagę na mnie i na wielkiej dziurze w ścianie, którą zrobiłem. Ekhem... To znaczy stół zrobił, nie wiem, jak to się mogło stać. Do salonu wpadł wkurwiony Danny.
   - Stary, co to ma kuźwa być?!
   - No ale co jest? - udawałem, że nie wiem, o co chodzi. - Ona wali drinki, a ja walę tynki w Walentynki, gdzie tu problem?
   Wyleciałem z mieszkania i spędziłem dzień zakochanych na dworcu, wpierdalając hamburgery. I było mi zajebiście.



 ~*~

   Nie mogłam się doczekać na ten koncert. Michael nie mógł ze mną iść, w sumie chyba nawet nie chciał, nie lubił zespołu Death tak jak ja... Ja ich uwielbiałam, a w ostatnim czasie weszli na pierwsze miejsce listy najczęściej puszczanych przeze mnie kawałków. Poszłam więc na ich koncert sama. Za nic nie mogłam tego przegapić, zwłaszcza, że grali w moim mieście. Seattle. Najbardziej rozwalała mnie data, 14 lutego, lepszej chyba wybrać nie można na koncert metalowy. 
   Wcisnęłam się w skórzane rurki, ubrałam koszulkę tego zespołu i usiadłam przed lustrem. Nakładałam makijaż wsłuchując się w dźwięki dema Death By Metal. Czerwone włosy zostawiłam rozpuszczone. Narzuciłam ramoneskę i zawiązałam glany, po czym wyszłam z domu i ruszyłam na przystanek autobusowy. Cała się trzęsłam, zawsze tak miałam przed koncertami. Wysiadłam pod klubem, ochrona nawet mnie nie przeszukała, Death nie był w końcu jakimś super znanym zespołem, więc raczej olewali sprawę. Ale ja czułam, że kiedyś będę wielcy, że stworzą coś niesamowitego.
   Weszłam do środka i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to mnóstwo czarnych serduszek i podobnych "walentynkowych" dekoracji, powieszonych u sufitu. Poszłam pod scenę i usiadłam pod ścianą, gotowa zerwać się do pogo w każdej chwili. Wyszli na scenę. Nie ukrywam, że od początku skupiałam się tylko i wyłącznie na Schuldinerze. Miał w sobie to ''coś'', niesamowicie mnie pociągał. Wstałam i stanęłam centralnie przed nim. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się lekko. Miałam kisiel w gaciach, ale nie dałam tego po sobie poznać. Zaczęli grać. Dzielnie szłam w pogo i zarzucałam włosami pod sceną, co chwilę napotykając na sobie spojrzenie Chucka. To był najlepszy koncert, na jakim byłam. Kam Lee rzucił pałeczki. Czyli koniec? Już?
   Podeszłam do baru i zamówiłam drinka. Uparcie wpatrywałam się w drzwi, przez które przed chwilą wyszedł Rozz. Czyli Schuldiner też musiał tam być. W końcu wyszedł, a ja zaczęłam udawać, że wcale go nie obserwuję i nie siedzę tu tylko dla niego. Zadziałało - podszedł do mnie. Usiadł obok i sobie również zamówił alkohol.
   - Podobał się koncert? - zagadnął.
   - Spierdoliliście jeden kawałek - wymusiłam na sobie lekceważący uśmiech.
   - Niemożliwe! - podniósł się. - Tylko jeden?!
   Obydwoje wybuchnęliśmy szczerym śmiechem. Cały czas go obserwowałam. Gdy patrzył mi w twarz, niby przypadkiem akurat w tamtej chwili oblizywałam wargi. Kiedy nad czymś myślał, spoglądał w dół. A ja wtedy zakładałam nogę na nogę. Po kilku... Lub kilkunastu drinkach, postanowiliśmy wyjść razem na spacer. Zaopatrzyliśmy się w wódkę w pierwszym lepszym sklepie i znaleźliśmy sobie w miarę ustronne miejsce. Po połowie pierwszej flaszki zaczęły się namiętne pocałunki. Po skończeniu drugiej... Cóż...

~*~

   Otworzyłam oczy. Zbyt dużo światła, z powrotem je przymknęłam. Czułam obok siebie drugiego człowieka. Jeszcze raz ostrożnie uniosłam powieki. Schuldinger leżał na trawie, a ja na nim. Powoli wstałam i zaczęłam dreptać w miejscu, żeby rozprostować kończyny. Zapaliłam papierosa, tego potrzebowałam. Rozejrzałam się dookoła.
   - O kurwa! - na więcej nie było mnie stać.
   - Co jest, Molly? 
   Chuck się obudził. Nawet pamiętał jak mam na imię. Czyli nie było tak źle. Zaraz... Było tak źle! Dalej nie wierzyłam własnym oczom!
   - Chyba trochę... Zabalowaliśmy - odpowiedziałam.
   - O czym mówisz?
   - Pamiętam, że koncert był w Seattle, a nie w... Nowym Jorku... Prawda?
   - O kurwa... 
   Schuldinger wstał i też nie mógł wydusić z siebie nic innego... W sumie ładna ta Statua Wolności. Ale jak wrócimy do domu bez kasy?

____________
To ten... Proszę o komentarze? xD

wtorek, 11 lutego 2014

Rozdział 19

Okej, łapcie coś. A raczej nie coś, a rozdział, o! :D
Po długich staraniach wreszcie udało mi się go napisać, także... Podoba mi się średnio, ale jest. :)
Kiedy ukaże się następny? NIE WIEM. Mam nadzieję, że niedługo. Ale macie moje słowo, że pojawi się na 100%. :D
Dedykacja dla wszystkich, którzy czekali na to to poniżej bardziej lub mniej cierpliwie.
I błagam: CZYTASZ ---> KOMENTUJESZ. To zajmie Ci kilka minut, a dla mniej jest bardzo ważne, zwłaszcza, że nie tak dawno zamierzałam usunąć bloga... Chcę widzieć, że mam dla kogo to pisać. Anonimki też komentują! :) 
Miłego czytania. :D


April:

  Jechałyśmy autostradą do domku rodziców Molly. Chyba przyda nam się trochę czasu spędzonego tylko w swoim towarzystwie. Patrzyłam zamyślona przez okno. Molly prowadziła, z dwóch powodów. W sumie to z trzech. Albo dwóch... No nieważne. Po pierwsze, to był jej samochód. Zadecydowała kwestia tego, że jako jedyna nie piła dziś w nocy... A przynajmniej wypiła najmniej. Ach, jeszcze jako jedyna z nas posiada prawo jazdy, to też miało duży wpływ na to, że właśnie ona siedziała za kółkiem. Oderwałam wzrok od krajobrazu i spojrzałam na moje towarzyszki.
  Molly pół godziny temu spięła czerwone włosy w wysokiego kucyka. Oczy miała przysłonięte ciemnymi pilotkami. Wystukiwała spokojny rytm na kierownicy i nuciła pod nosem ''Immigrant Song'', którego dźwięki puszczone z radia wypełniały cały samochód. Michelle prawie całą drogę patrzyła przez okno, podobnie jak ja. Widać było, że coś ją dręczy. W ręce trzymała butelkę piwa, z której co jakiś czas popijała. Na jej kolanach leżała Blue, jej twarz przysłonięta była włosami, spała od dobrej godziny. Jej ciało unosiło się i opadało, poruszane spokojnym oddechem. Michelle co jakiś czas głaskała ją po głowie.
  Nie chciałam pytać, czy daleko jeszcze. Nikt nigdy nie lubił takich pytań. Jak dojedziemy, to dojedziemy. Podgłośniłam radio, z którego lecieli Kissi i oparłam głowę o siedzenie, zamykając oczy.
  - I was made for loving you, baby, you were made for loving me... - zanuciłyśmy we trzy.Spowodowało to lekki uśmiech na mojej twarzy. Uwielbiałam je wszystkie i każdą z osobna.
  Michelle, moja stara przyjaciółka. Zawsze do niej uciekałam, kiedy coś w życiu mi nie szło. Wchodziłam przez zawsze otwarte okno, siadałam na łóżku i przeważnie zostawałam tam całą noc. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, płakałyśmy. Później leżałyśmy na podłodze słuchając muzyki i śpiewając. Nad ranem dostawałam herbatę, schodziłam po rynnie i wracałam do domu. Wszystko było już w porządku. Mając taką osobę jak ona przy sobie nie musiałam się niczym przejmować. Oaza spokoju, zawsze pomagała. Koiła każdy ból. Emanowała ciepłem. Po moim wyjeździe do Los Angeles często miałam tak, że spałam i wydawało mi się, że leży koło mnie. Że słyszę, jak szepce, że wszystko będzie dobrze, bo w życiu czasem jest dobrze, a czasem źle. Gdyby nie było zła, nie umielibyśmy dostrzec dobra. Musimy uczyć się cieszyć tym, co mamy. I czerpać szczęście z najmniejszego miłego gestu, z piękna świata. Mogłaby wiele ludzi nauczyć, miała dużo do powiedzenia, a mimo wszystko przeważnie milczała. W jej przypadku słowa nie były potrzebne, jednym spojrzeniem potrafiła wyrazić swoje myśli.
  Molly, ta cała dziewczyna rytmicznego Guns N' Roses. Śmiała się, gdy ktoś tak o niej mówił. Ich miłość była trochę autystyczna. Obydwoje nie potrafili rozmawiać o uczuciach. Pomimo tego dobrze wiedzieli, ile dla siebie nawzajem znaczą. Zrobiliby dla siebie chyba wszystko, zawsze mogli na siebie liczyć i ufali bezgranicznie. Nie byli zwykłą parą, przede wszystkim byli przyjaciółmi. Molly była twardą kobietą, często chamską i niemiłą, gdy coś jej się nie podobało. Po prostu mówiła prawdę, czasem puszczając przy tym piękną wiązankę łaciny, która gasiła każdego. Z nią nie było dyskusji, wiedziała czego chce i robiła to. Niektórzy uważali ją za zimną sukę, ale ci, którzy znają ją trochę lepiej wiedzą, że tak nie jest. To osoba pełna empatii, wyrozumiałości. Silna i uparta, zdecydowana żyć tak, jak che ona i tylko ona. Niszczyła lub olewała każdego, kto stał na jej drodze do szczęścia. Tacy ludzie nie byli dla niej nic warci.
  Blue, najmłodsza z nas wszystkich. Wprowadzona do naszego towarzystwa przypadkiem. Urocza, ociekająca optymizmem i pozytywną energią. Niewinna i trochę naiwna. Niewiele wiedziała o życiu. Może niewiele wiedziała, ale zło tego świata odbierała przypuszczalnie dużo silniej i bardziej świadomie niż my. To wszystko nie przeszkadzało jej mieć nadziei i wiary w ludzi, w lepsze jutro. Wydawała się być trochę oderwana od rzeczywistości. Sam jej styl i sposób bycia. Dla społeczeństwa była alienem ze swoim wyglądem i uśmiechem na ustach. A my przygarnialiśmy takich ludzie, żeby ci inny ludzie ich nie zniszczyli, nie zepsuli charakteru, nie zmienili w niemyślące zwierzęta. Przedziałek zrobiony śmiesznie na boku, natapirowana tylko grzywka. Kto tak wygląda? Nikt, tylko ona. Wyglądała jak nie z tych czasów. Przez to była uważana za brzydką, mimo swojej urody. Była doskonała w swej niedoskonałości.
  I ja, April. Po prostu April... Trochę zagubiona. Nikt więcej, tylko April.
  Molly wyłączyła silnik i wyszczerzyła do mnie zęby. Blue ziewnęła, podnosząc się do pozycji siedzącej, a Chelle zmrużyła oczy.
  - Jesteśmy? - spytałam.
  - Nie. Przerwa na papierosa - odpowiedziała Molly, zaśmiała się i wysiadła z samochodu.

Axl:

  Rose, ogarnij się. Jesteś twardy, bądź twardy. Wyjechała dopiero kilka godzin temu. Nie myśl o niej, nie myśl o niej... Skup się na wycieraniu tych pierdolonych kurzy. Czemu ja sprzątam? A no tak, miałem zapomnieć. Nic z tego! Cholera, jak ja tęsknię! Jaka ze mnie ciota! A jak coś się jej stanie...? W końcu one piły, mogły mieć jakiś głupi pomysł. Albo wypadek! Zabiję się, jeśli coś się jej stanie... Nie mamy gdzieś wódki? Odrzuciłem szmatę i pobiegłem do salonu, żeby odebrać telefon, który właśnie zaczął dzwonić.
  - Halo?
  - Hej, kochanie. Jesteśmy na stacji, Molly mówi, że zostały dwie godziny drogi, zadzwonię jak dojedziemy. Co u was? - odetchnąłem z ulgą, słysząc jej spokojny głos.
  - U nas wykurwiście, właśnie sprzątam, nic się nie martw.
  - Jasne - zaśmiała się. - Muszę kończyć, trzymaj się.
  - Ty też. Kocham cię.
  - Ja ciebie też. Pa.
  Odłożyłem słuchawkę, uśmiechając się pod nosem. Duff rzucał mi z kanapy pytające spojrzenie. Skinąłem głową na znak, że żyją. Szczerze mówiąc, to chyba wszyscy w to wątpiliśmy. Nie żeby Molly była złym kierowcą, no ale... Rozumiecie. Steven wszedł z wyszczerzem na mordzie do salonu. Odrzucił włosy z twarzy i patrzył to na mnie, to na Żyrafę.
  - No co? - warknąłem.
  - Może jakaś impreza? - zaproponował.
  - Nie wiem czy to dobry...
  - Trudno, już wszystkich zaprosiłem - przerwał mi Popcorn, po czym wybiegł z pomieszczenia.
  Westchnąłem i spojrzałem na McKagana. Trzeba iść do sklepu. Jednocześnie się podnieśliśmy i poszliśmy ubrać buty. Pobiegłem jeszcze do pokoju Slasha wziąć kluczyki do vana. Mulat spał jak zabity obok łóżka. A na łóżku... O kurwa! Nie uwierzycie, kto tam leżał! Gotowi na tą szokującą informację? Leżała tam... Nikt tam nie leżał, wkręcam was.

Molly:

   - Michelle, leć do samochodu po jeszcze jedną butelkę - poprosiłam.
   - Może na razie nam wystarczy? - upomniała mnie April pytaniem.
   No, w zasadzie to racja. Lepiej nie przesadzić, bo potem kac morderca nie ma serca i reszta wyjazdu zepsuta. Usiadłam po turecku na dywanie i gestem zaprosiłam dziewczyny, żeby zrobiły to samo. Podeszłam jeszcze do gramofonu i nastawiłam płytę Deep Purple. Wróciłam do nich, patrzyły na mnie z oczekiwaniem widocznym w zamglonych procentami oczach. Wcisnęłam się między April a Blue.
   - No co? Jak już tu jesteśmy, to możemy sobie porozmawiać o życiu i o śmierci, a raczej wyrzucić z siebie, co nam leży na serduchu, z resztą jak wolicie, byleby nam wszystkim ulżyło. Chyba sobie ufamy, prawda?
   Popatrzyłam po towarzyszkach. Każda kiwała głową z ciepłym uśmiechem na ustach. No i super. Żadna jednak nie paliła się do tego, żeby zacząć mówić. Paliła... Gdzie moje fajki? Sięgnęłam na szafkę i poczęstowałam przyjaciółki papierosem, nawet Michelle nie odmówiła, widać wszystkie potrzebowałyśmy się odstresować. Odpaliłam fajkę i chwilę później z moich ust wydobywał się siwy dym, układając się w powietrzu w różne ciekawe i nieciekawe kształty. O, Chelle odchrząknęła, dobrze nam idzie. Mów, słońce.
   - To nie chodzi o to, że nie kocham Axla... A raczej... Może chodzi o to? Nie, bardzo go kocham. Tylko ja chyba... Boję się go. Za każdym razem, gdy go widzę, błagam w myślach, żeby nie zaczął krzyczeć... Żeby mnie nie uderzył. Miłość połączona ze strachem? Przecież to niemożliwe! Jak mogę kochać kogoś, kogo najbardziej się boję? Ja rozumiem, że on ma problemy, że jest chory, ale... - głos jej się załamał. - Ale to chyba nie dla mnie. Nie dam sobie rady, to... A jeśli kiedyś go poniesie? Jeśli nie skończy się na jednym siniaku? Kocham go, chcę z nim być... Ale też go nienawidzę. Czasem chcę być jak najdalej od niego... Jednak gdy nie ma go chociaż godziny... Tęsknię tak cholernie, że nie mogę sama ze sobą wytrzymać. Chcę z nim być, chcę pomóc mu się zmienić, ale... Boję się, że nie dam rady, bo... Bo...
   Blondynka rozkleiła się na dobre. April przytuliła się do niej i szeptała jej coś do ucha. Axl to zimny chuj, ale chyba zdolny do miłości. Widziałam nieraz jak patrzył na Chelle. Izzy mówił, że rudy nigdy tak nikogo nie kochał, że widać, że chce się dla niej zmienić. Wierzyłam mu, nikt nie znał Rose'a lepiej niż Stradlin.
   - Słuchaj, kochanie - zaczęłam. - Dla Axla to wszystko jest trudne, miłość do takiej kobiety jak ty, to nowość. Denerwuje go to, że tak bardzo przejmuje się twoim zdaniem i twoją osobą. Choroba chorobą, ale jesteś dla niego najlepszym lekarstwem. Przy tobie jest spokojny jak nigdy. Czasem się unosi, chociaż nie powinien. Wezmę chłopaków i pogadam z nim. Wytłumaczymy mu to i owo. Mam nadzieję, że już nigdy na ciebie ręki nie podniesie. Facet już nie jest facetem, gdy to robi. Ale to czy z nim będziesz, zależy tylko od ciebie. Nie będę cię do niczego przekonywać, bo wiesz, że to musi być twoja decyzja. Twoje szczęście... I Twoje ryzyko.
   Michelle otarła łzy rękawem i próbowała się uspokoić. Że też taka cudowna kobieta jak ona musiała trafić na tego rudego skurwysyna. Myślicie, że już minęło wystarczająco dużo czasu? Mogę iść po następną butelkę? Powoli się podniosłam i zaczęłam iść w stronę drzwi. Nikt nie zaprotestował. Czyli mogę.

Duff:
   
   Pomogłem zdjąć koszulkę dziewczynie, siedzącej mi na kolanach. Godzinę temu zaczęli schodzić się pierwsi goście i teraz był już tu niezły tłum. Impreza jak impreza... Jutro nikt nic nie będzie pamiętał, za to sprzątania będzie od cholery. Takie życie. Przynajmniej dzisiaj trzeba się dobrze bawić. Ta blondyna była niezła, a przede wszystkim znała się na rzeczy. Po raz kolejny wepchnęła mi język do gardła. Dominowała, świetnie. Zwłaszcza, że sam już sporo wypiłem i moje próby odwzajemniania pieszczot wychodziły dość nieudolnie. Przesunąłem ręką po jej plecach. O, spodnie... O! Czyżbym trafił na tyłek? McKagan, ty kretynie... To chyba oczywiste, że pod plecami jest dupa. Całkiem niezła dupa  w tym przypadku. Czy ja przypadkiem nie zostawiłem czajnika na gazie? Cholera, chyba tak! Mimo protestów zrzuciłem z siebie dziewczynę i skierowałem się w kierunku kuchni. Ale chyba nie byłbym sobą, gdybym w kogoś nie wszedł... Bez skojarzeń, please. Alicia. Jak miło ją widzieć... Uuups, nie wyglądała na zadowoloną. Chyba mnie obserwowała od dłuższego czasu. No to spierdoliłem sprawę. Po raz kolejny. Czy ona płacze? O nie, to przeze mnie! Nie! Nie znoszę, jak kobiety przeze mnie płaczą! Tak przecież nie może być! Co jej może poprawić humor...?
   - Alicia... 
   - Tak? - rzuciła mi smutne spojrzenie.
   - No ten... Yyy... Chcesz wódki? 
   McKagan! To nie było dobre posunięcie! Już to czułem... Smutek przeradzał się w złość i... Ałć! Złapałem się za piekący policzek, w który wymierzyła dziewczyna. Wybiegła. Uciekła. A ja ledwo trzymałem się na nogach i nie mogłem jej gonić, żeby wszystko wytłumaczyć. Od jutra koniec z alkoholem! No dobra... Żartowałem.

Blue:

   - A ja to bym poszła na studia...
   Popatrzyłyśmy na czerwonowłosą szeroko otwartymi oczyma. Chyba nikt się tego nie spodziewał. Odłożyłam puszkę po piwie. Chciałam przerzucić się na mniej procentowy alkohol, żeby jutro móc normalnie funkcjonować, ale po raz kolejny zapomniałam o jednej bardzo ważnej zasadzie - alkohol pije się od najsłabszego do najmocniejszego, nigdy odwrotnie, bo zwala z nóg.
   - No wiecie... Zawsze chciałam być tym... Noo... Yyyy... Psychologiem, tak. No i w sumie szkołę skończyłam, potrzebuję kasy tylko. I tak jakoś nie wiem, czy dam sobie radę... Odzwyczaiłam się od obowiązków, planu dnia, bla bla bla... Jak myślicie?
   - Jak chcesz, to idź. Myślę, że masz wsparcie każdej z nas. A kasę skądś się wytrzaśnie, na takie cele zawsze się znajduje - April puściła jej oczko.
   Kolejka doszła do mnie. No miałam już nie pić tej wódki. Ale skoro i tak już pomieszałam kolejność, to co mi tam. Wypiłam zdrowie Michelle. Skrzywiło mnie, oczywiście. Nie przepadałam za wódką, wolałam wszelkie piwa i wina... Tanie wina, tych z wyższej półki nigdy nie próbowałam, choć często próbowałam sobie wyobrazić jak smakują... To musi być niesamowite.
   - Myślicie, że Steven mnie kocha? - wypaliłam nagle i zaraz zrobiłam się czerwona jak burak, mimo bladej cery.
   Dziewczyny uśmiechnęły się ciepło i jednocześnie pokiwały głowami, potwierdzając. Ucieszyłam się, nawet bardzo. Nawet cholernie bardzo. Strasznie mi na nim zależało, był takim cudownym człowiekiem... Chyba pierwszy raz tak naprawdę się zakochałam. Coś właśnie zjadało mi flaki... Czy to właśnie o tym mówią zakochani, gdy poruszają temat motylków w brzuchu? Cóż... Ja tego nie nazwałabym motylkami... Coś zdecydowanie wyżerało mi flaki.

Steven:

   Podniosłem powoli wzrok. Oczywiście już po nogach poznałem, że przede mną stoi nie kto inny, jak szanowna pani Adriana Smith. Nie wiem, co mi odwaliło, ale otworzyłem ramiona. Po prostu czekałem. Widziałem szok w jej oczach. Szok, radość... Triumf? Rzuciła się na mnie. Wtuliła się w mój tors i szeptała do ucha jak bardzo tęskniła. Cóż, nie ona jedna... Bardzo mi jej brakowało. Była Blue, ale... Przecież to tylko dziecko. Nie wie co to życie, co to miłość. Pewnie nawet jej na mnie nie zależy. Nie to co Adrianie... Moja mała Adriana... Moja kochana Adriana... Gładziłem ją po włosach. Tak mi tego brakowało. Pocałowałem ją w czoło. Miło było znów poczuć jej zapach. Czułem na swoich plecach jej zimne dłonie, które już zdążyła wsunąć mi pod koszulkę. Uśmiechnąłem się. Dlaczego tyle czasu ją ignorowałem? Nikogo nie kocham bardziej, niż ją. Zraniła mnie, zdradziła, ale... Pewnie to moja wina. Mogłem poświęcać jej więcej uwagi. Moja mała Adriana... Wstałem i wziąłem ją na ręce. Zacząłem iść w kierunku schodów, patrząc jej w oczy. Błyszczały w nich tysiące iskierek szczęścia i pożądania. To lubiłem. Wszedłem do swojego pokoju i zatrzasnąłem drzwi nogą. Położyłem ją delikatnie na łóżku, całując jej ponętną szyję. Szybko pobiegłem do drzwi i zamknąłem je na klucz. Odwróciłem się do mojej dziewczyny, która na mnie czekała. Mojej dziewczyny... Mojej małej Adriany... Mojej kochanej Adriany... Jak mogłem być tak ślepy? Chuj z Blue! Przecież tak naprawdę kocham Adrianę, nie Blue... A ona... Ona da sobie radę, przecież mnie nie kocha. To co najwyżej szczeniackie zauroczenie, zaraz jej przejdzie. Nie to, co Adriana. Byliśmy stworzeni dla siebie. Tak bardzo tęskniłem...

Michelle:

   April płakała. Przytulałam ją do siebie. Przed chwilą skończyła mówić o Thony'm. Każdego dnia o nim myślała. Każdego dnia obwniała się o jego śmierć... Nie rozumiałam. Jeśli to była czyjakolwiek wina, to tylko moja i Axla! Ale to był zwykły przypadek... Nikt tego nie chciał, nikt nie mógł tego przewidzieć. Wszystkim nam go brakowało. Śnił jej się po nocach. Miała wyrzuty sumienia, bo bała się pójść na jego grób. A bała się pójść na jego grób, bo miała wyrzuty sumienia. I koło nam się zamyka. Czułam się bezsilna, nie mogłam patrzyć na jej łzy... Ale nie wiedziałam, jak mogłabym jej pomóc. Nie mogła się uspokoić... Nie, to było straszne... Nie było dla mnie większych tortur, niż krzywda i smutek przyjaciółki.
   - Chodźmy wykąpać się w oceanie - rzuciła Molly, gapiąc się przez okno.
   - Słucham? - wykrztusiłam z siebie.
   - To, co słyszałaś. Chodźmy - czerwonowłosa wpatrywała się w fale jak zahipnotyzowana.
   - Kochana, wiesz ile my mamy alkoholu we krwi? - zapytałam, licząc na to, że uruchomię w niej głos rozsądku.
   - Alkoholu we krwi?! - dziewczyna wybuchnęła dzikim śmiechem. - To jest jeszcze jakaś kropla krwi w naszym alkoholu?!
   Otworzyła drzwi i pobiegła. Przecież nie puścimy jej samej. Biegłyśmy za nią, mrużąc oczy, żeby uchronić się przed piaskiem, który wzlatywał w górę, wykopywany co chwilę przez którąś z nas. Pierwsza fala obmyła mi nogi. Kurwa, ale zimna! Popatrzyłam na przyjaciółki. Tym razem ja wybuchnęłam śmiechem i zaczęłam zdzierać z siebie wszystkie ubrania, jakie jeszcze miałam na sobie. Chwyciłyśmy się za ręce i z głośnym piskiem wbiegłyśmy do oceanu, zanurzając się po szyję w lodowatej wodzie.

Slash:

   Siedziałem z Axlem na kanapie. Odepchnąłem od siebie dziewczynę, która właśnie siadała mi na kolanach. Za to wyrzeczenie Rose podał mi butelkę Danielsa. Staraliśmy się wspierać. To, że naszych dziewczyn nie ma w domu i jest impreza... To nie upoważnia nas do zdrady! Nie warto. Przecież moglibyśmy je stracić, a tego byśmy nie przeżyli. Kiedy ja się tak zmieniłem? Od kiedy ja, Saul Hud... No dobra, to chujowo brzmi. Od kiedy ja, Slash, wygaduję takie rzeczy? A raczej nie wygaduję, tylko prowadzę ze sobą rozmowę w głowie. Chyba bardziej monolog... Przypomni mi ktoś, co to monolog? No tak czy tak - bardziej inteligentnego rozmówcy niż ja sam sobie znaleźć nie mogłem. Tym razem rudy odsunął się od jakiejś cycatej brunetki. I buteleczka Jacka dla niego, brawo! Po nim nigdy bym się nie spodziewał takiej wierności. Chociaż w zasadzie... Czego się nie robi dla kobiety? Mam nadzieję, że dziewczyny dobrze się bawią. Ciekawe, czy April o mnie myśli... Fajnie by było, gdyby myślała. 
   - Rudy, ja spadam. Idę się położyć - powiedziałem, wstając.
   Axl zerwał się za mną jak oparzony. Rzuciłem mu nieco zdziwione spojrzenie, na co ten odchrząknął, spuszczając wzrok.
   - No wiesz... Sam tu chyba nie dam rady. Też pójdę spać.
   Wyszliśmy do sypialni i każdy z nas walnął się na swoje łóżko, zamykając wcześniej drzwi i upewniając się milion razy, że na pewno są zamknięte, żeby żadna zacna dziewoja nie wślizgnęła się do środka. Wierność. Jestem z siebie taki dumny, a jednocześnie czuję, że jestem głupi... Dziwna sprawa.